W tym roku mija 45. rocznica śmierci Andrzeja śmierci Bobkowskiego (1913-1961), wybitnego polskiego pisarza, zmarłego przedwcześnie 26 czerwca 1961 r. po przejmującej walce z rakiem. Bobkowski żył i tworzył na emigracji. Najpierw we Francji, a potem w Gwatemali. Podobnie jak dla Conrada, którego niezmiernie cenił i o którym pisał, najważniejsza dla Bobkowskiego była wolność i niezależność. Dlatego znalazł się wraz z żoną, Barbarą, w dalekiej Gwatemali, gdzie zaczął wszystko od początku. Jego pasją były samoloty i modelarstwo. Tam też założył własny sklep dla modelarzy, z którego się utrzymywał. W wolnych chwilach pisał. Jest to pisarstwo najwyższej klasy, choć niewiele dzieł zostawił po sobie. Najważniejsze to Szkice piórkiem" - obszerny dziennik z pobytu we Francji w czasie II wojny światowej oraz należące do szczytowych osiągnięć epistolografii polskiej niezwykłe listy, których największy wybór ukazał się w tomie „Listy 1946-1961 Jerzego Giedoroycia i Andrzeja Bobkowskiego". Poniżej zamieszczamy obszerne fragmenty szkicu pochodzącego z 1948 r. przedrukowanego w zbiorze, jaki ukazał się w 2006 r. pt. „Z dziennika podróży" jako 189. tom Biblioteki „Więzi".
Andrzej Bobkowski
„Tak - to dziwne miasto" - stwierdza zawsze jeden z moich najbliższych francuskich przyjaciół, ilekroć opowiadam mu o wrażeniach z Lourdes. Jest on katolikiem praktykującym i nie tylko wojującym, ale wręcz wojowniczym; Lourdes zna świetnie, bo w roku 1940, po ucieczce z Paryża, przesiedział tam szereg miesięcy. Wiem, że jeżeli chodzi o moje przekonania, jego surowy katolicyzm zalicza mnie raczej do specyficznie francuskiej kategorii „trochę katolików". Ale gdy ja, po każdej bytności w Lourdes, próbuję rozmawiać z nim na ten temat nie kryjąc wzruszenia, on chowa się poza ogólnik „dziwnego miasta" i woli wspominać swoje wyprawy w Pireneje. Nie nalegam, bo go rozumiem. Rozumiem go najlepiej wtedy, kiedy sam zbliżam się do Lourdes. (...)
• • •
W słońcu, w samym Lourdes, nocne drwinki ze Złego nie wydają się tak głupie. Coś jest w tej starej gadce. Aureola pierwszego cudu, twarzyczka małej Bernadetty, jej dalsze dzieje i burzliwe szturmy światłych, którym odpowiadają cudowne uzdrowienia - cała ta romantyczna strona rozpada się teraz w nastroju religijnego uzdrowiska, świętych wód. Coś popycha do pomieszania nieuniknionych zgrzytów z równym odgłosem spokojnego zastanowienia. W krzykliwości reklam, w jarmarcznym handlu Wielką Tajemnicą, w wyziewach wina. ludzi czerpiących cudowną wodę spod rzędu kurków, podobnych do tuszów we wzorowej łaźni, w tym wszystkim idzie bezlitosna gra o całą stawkę, którą jest się skłonnym postawić w Lourdes. Kto da się zwieść temu i postawi ją tylko na stole pozorów, ten przegrał i nie może n nie przegrać. Przy ulicy biegnącej w dół do groty, sklepy z lewej i z prawej są jak dwa rzędy ludzi z pałkami. Niemal fizycznie odczuwa się tępe razy zadawane przez każdą wystawę, napisy, zachwalania. W połowie drogi upada się wprost pod uderzeniem wielkich liter, głoszących w poprzek całego domu, że tu znajduje się sklep pamiątek należących do jakichś potomków św. Bernadetty Soubirous. Nie wiem, jakich, bo odwróciłem głowę, ale jestem pewny, że pretensje o małe obroty kierowane są do dziś dnia przez tę rodzinę wprost do ich świętej krewnej. Nie mogę opędzić się wrażeniu, że z tego sklepu dobiegają mnie grube, potoczne słowa: Dis_donc Bernadette - ça va pas dans la boutique?1 Tu, na rogu, sprzedają pod ludnym bistrem specjalne butelki na wodę z Lourdes, wykrzykując głośno ich aluminiowe zalety, a obok przysiadła kobieta z pełnym koszykiem płaskich flaszeczek koniaku z kieliszkową nakrętką. „Kupujcie na drogę". Butelki z cudowną wodą, powiązane za szyjki razem z butelkami wina, zwisają na sznurkach z ramion ludzi i dzwonią. Sklepy, pamiątki, medaliki, kupcy i pielgrzymi wszystko jest jakby na „ty". Z kim? Brak wprost odwagi na odpowiedź. Modlitwa nabiera w tym cech podania o doraźną zapomogę u władz, wybranych głosami tego tłumu; i daje on jakby dyskretnie do zrozumienia, że skoro tak jest, a więc... Coś jakby groźba, że jeżeli nie, to ostatecznie wyborczą kartkę wiary można stąd łatwo wycofać. Idąc tędy, przystając, myślę o nocy, o książce i filmie Werfla. Chwilami pragnąłbym, aby istniały bez tego Lourdes. Z uporem widzę skórzany grzbiet Thais Anatola France'a, przewracam jej kartki z opisem miasta, które wyrosło pod słupem Pafnucego. On siedział na nim, a pod nim wieszano na kolumnie setki szczudeł, odziewano ją w wieńce i wota. Obok na rozpostartych dywanach, akrobaci wykonywali sztuki i zręcznie żonglowali, zaklinacze wężów bawili tłum zebrany wokoło; tłum barwny, pokrzykujący, roześmiany. Widząc to, miałoby się ochotę zapytać nagle jak biedny Pafnucy, kuszony do śmiertelnego skoku w próżnię, gdzie jakiś głos obiecywał mu lot ptaka: „A któż się tak śmieje?" - Kupcy handlują tu świętością, zaś wewnątrz odbywa się namiętny targ o najdrobniejszą cząstkę uczucia! Targ efektywny, krągły, płatny gotówką uśmiechów wyższości, tych najbardziej kuszących człowieka uśmiechów. Tak miło zmrużyć oczy i przyłożywszy do nich encyklopedyczne lorgnon2 uśmiechnąć się kącikiem ust; orzeźwić się tą charmante impiété3 jakiejś starej przyjaciółki France'a, która żałując dawnych miejsc świętych, opuszczonych na korzyść nowych mówiła mu: „Trudno zaprzeczyć; ta Dziewica z Lourdes jest uczynna, usłużna, pojętna, gorliwa, powiedziałabym nawet uniżona. Mnoży się, by być użyteczna. Leczy chorych, pomaga młodzieńcom przy egzaminach, kojarzy małżeństwa i sprzedaje czekoladę. Entre nous, je la trouve un peu intrigante4. Och to bardzo urocze i tyle w tym wdzięku. Pamiętam to, bo lubię France'a, ale tu pachnie mi to bardziej kurzem, niż podniecającą tabaczką prababek, z której jeszcze dziś usiłuje się ciągle przyrządzać proch strzelniczy. W częstej zabawie „na niby" tych czasów przyda się on w sam raz do ogni sztucznych. Schodzę wolno w kierunku groty ustawiając uczucia i myśli jak figury na szachownicy. Wewnątrz są naprawdę tylko czarne i białe pola, i w gruncie rzeczy wie się zawsze bardzo dobrze, co gdzie ustawić tak, by chociaż ta gra nie była dialektyczną komedią.
Niżej jest wielki plac, na górze w lewo brzydki kościół. W południe nie ma tu tłoku. Grota jest mała, przed nią szeregi klęczników. Zapach wielkiej ilości palących się świec i cisza. Opodal płynie Gave i czasem dobiegnie uszu jakieś głośniejsze bulgotanie wody. Nieśmiały krok podchodzących w milczeniu ludzi rozgniata na betonie ziarenka piasku ostrożnie i lekko. W grocie jest posąg na tle szczudeł, protez, gorsetów, ortopedycznych wykopalisk. Tu kończy się cały ten dorobiony świat, pozostają prostota i skromność. Jarzą się setki świec i chyba po chwili widzi się tylko ich światło. Wzrok ludzi wpatrzonych tam, jest bezkresny. Oczy patrzące gdzieś w wielką dal, przemierzające ją z szybkością promienia, by tylko dosięgnąć stóp, u których złożą swą prośbę. Oczy zamknięte, patrzące gdzieś w wielką głębię w poszukiwaniu siebie i wydobywające z niej tymczasem tylko łzy. Mieni się światło, więc mnoży i tryska miliardami promieni. To nie cud; to po prostu ich blask rozszczepia się w pryzmatach pod źrenicą, w ciepłych kryształach dziecka, którym staje się tu każdy, kto chce... Nie, człowiek nie jest sam, chyba że dobrowolnie zamyka sobie jakieś drzwi. Niepokój istnienia rodzi się w duszach, dla których śmierć jest końcem wszystkiego, a życie czymś samym dla siebie jak bibelot pod kloszem. Gdzież w nim są gwiazdy, słońce, świeżość deszczu i wiatru, prostota łez szczęścia? Gdzie radość dali i jej najdzieja? Wstyd modlić się", pisał Nietzsche, bo uważał modlitwę za akt godny jedynie słabych duchem, żebraków i tchórzów. Czy pić wodę z tych górskich źródeł, chłonąć zielonkawy i świeży jak mięta powiew tych łąk nad Gavem też jest wstydem? Boga potrzebuje się przecież tak samo, jak tlenu, a duch nie tylko jest rozumem, lecz także uczuciem. Poczucie moralności, wolności, piękna i świętości nie jest funkcją intelektu. Wolność, moralność, piękno, świętość... Nie ma tu żadnej definicji, lecz czuje się je; czuje się pomimo wszystko granice, na których się kończą lub zaczynają. I może nie jest najgorsze to, że znikają ich zewnętrzne objawy, lecz to, że robi się wszystko, by zatrzeć ich granice w człowieku. Napięcie i zamęt wielkich wyborów, przez które świat przechodzi, są dlatego tak wielkie, że chodzi w nich w końcu o głos całej duszy. To głosowanie jest idealnie tajne; odbywa się tak głęboko, że nieraz człowiek sam długo nie wie, na kogo w istocie padł jego wybór. Kartezjusz olśniewa, Pascal jest cierpliwy, jak woda drążąca pod powierzchnią skalisty grunt. Mówią, że żucie modlitwy nie różni się teraz niczym od żucia gumy... Tak nie jest i nie będzie.
Przechodzę na drugą stronę rzeki, siadam w mokrej trawie na brzegu i zapalam papierosa. Stąd nie widać już poszczególnych płomyków świec, lecz tylko zarysy figury w świetlnej mgle. Obok mnie siedzą ludzie, jedzą i piją. Na Pic du Jer wspina się wolno wagonik kolejki, z miasta dobiega gwar, silniejsze warknięcia autokarów, wiozących tłum na wycieczki w głąb gór. Tu znowu jest ten poczciwy świat poświęcający tak wiele uwagi szukaniu wielkich prawd, a tak mało zwyczajnemu unikaniu pomyłek. Ale czuję jego ciepło i lubię go za to. Nie jest stary w żadnej z jego pięciu części.
Po południu ruch wzmaga się. Może pójdzie tamtym brzegiem procesja głośno błagając o cud, wyniosą chorych ze szpitali, w których człowiek będąc bezsilnym wobec cierpień drugiego, próbuje i bada zazdrośnie, prowadzi chłodną kronikę faktów. Trudno się wobec nich wykręcić. Myślę o Zoli, o tym pisarzu-dokumencie, o jego „Lourdes" idącym na kompromis „leczniczych fluidów". Człowiek najbardziej boi się oczywistości. To, co dzieje się wtedy przed grotą, dalekie jest od ciszy Ewangelii, od ciepłej intymności opisu wejścia Chrystusa do domu Szymona. A może i wtedy tłum wołał tak samo głośno: „Panie - uczyń cud!"? Żądał i napierał się. Cudowne uleczenia są dzisiaj rzadsze. Kto wie, czy po latach nie będą bardzo rzadkie. Sława Lourdes przycichnie, przeniesie się gdzie indziej, jak z tylu innych miejsc przeszła tu; ale nie z powodów wyłuszczanych tak błyskotliwie France'owi przez jego starą przyjaciółkę, Carrel, w małym studium o wpływie modlitwy na chorych pisze, że działanie modlitwy zależy od jej intensywności. Jeżeli w Lourdes cuda są teraz nie tak częste, jak czterdzieści do pięćdziesięciu lat temu, to dlatego, że chorzy nie odnajdują tu teraz atmosfery głębokiego skupienia, jakie panowało niegdyś. Pielgrzymi stali się turystami, a ich modlitwy są nieskuteczne. Bliskie to analizie chemicznej, bliskie tej linii fizyki astronomii, która przetnie się może któregoś dnia z argumentami Summa Theologica św. Tomasza z Akwinu.
Wracam do miasta. Idę znowu wśród sklepów, patrzę i oglądam. Zatrzymuję się razem z innymi przed wystawami. Może by kupić kilka takich medalików? A może w tym innym sklepie są ładniejsze? Kupuję je zwyczajnie, po prostu. Ktoś, komu dam potem jeden z nich, na pewno przyjmie go ze wzruszeniem. Nie uśmiechnie się lekceważąco w momencie brania go do rąk, bo poczuje w nim właśnie prostotę i spokój, z jakim został kupiony. Potem trzeba kupić kilka widokówek, docisnąć się do wypchanej skrzynki pocztowej. Trzeba także obejrzeć wystawy sklepów spożywczych, które są tu bogatsze w puszkowe rozmaitości, niż wszystkie inne po drodze. Życie kipi, jest proste; jest w nim całość i harmonia. W twarzach ludzi, w masie spracowanych rąk wyciągających się jednakowo do pożywienia i do Niej w grocie, jest radość i zgoda niewymuszonego święta. Wielu powzięło tu ważką decyzję i cieszy się z tego na swój sposób. Jeszcze nieraz zachwieją się, wyśmieją z przykazań, lecz większość z nich przyciągnie z powrotem swoboda błądzenia i siła przebaczenia. Pójdą nieraz po tak wielkim kole, że jego wycinek będzie się im wydawał prostą zupełnie innego wykresu; i niespodzianie wrócą do punktu wyjścia, do pierwszej modlitwy z lat dziecinnych, do wzruszeń z czasów pierwszego medalika.
Pod wieczór rozpalałem ogień, na skraju lasu. Noc nadchodziła powoli z głębi gór i łąki w dolinie stawały się coraz zimniejsze. O świcie pokryją się mgłą, wspaniale zamrożoną i prawie sypką, jak sadź. W lesie jest jeszcze ciepło. Suche igły i pnie drzew stygną wolniej. Można się przy nich grzać, oparłszy plecami. Wystudzony nad łąkami dym opada szybko i czepia się trawy. Drogą poniżej idą ludzie ku Lourdes. Patrzę w ogień i myślę, że ksiądz Peyramale, proboszcz Lourdes z czasów Bernadetty, miał rację: Wierzący nie potrzebują żadnych wyjaśnień; wyjaśniać niewierzącym jest rzeczą niemożliwą". Twarde to słowa, ale jakże słuszne właśnie dziś, gdy wszystko staje się kwestią wiary. Tej księdza Peyramale - i innej.
Andrzej Bobkowski
1.Dis donc, Bernadette... (franc.) - Posłuchaj Bernadetto, w sklepie źle się dzieje.
2.lorgnon (franc.) - binokle.
3. charmante impiété (franc.) urocza bezbożność.
4.Entre nous, je la trouve un peu intrigante (franc.) -- Między nami mówiąc, uważam ją za wręcz interesującą.